Wywiad z prof. dr. hab. Jerzym Kałążnym
Jak długo jest Pan Profesor związany z Instytutem Filologii Germańskiej?
Jeśli liczyć studia, to od 1975 roku, z kilkuletnią przerwą we wczesnych latach 80tych.
Czy praca ze studentami sprawia Panu Profesorowi radość? Co w niej najbardziej się Panu Profesorowi podoba? Czy może Pan Profesor przytoczyć jakieś zabawne, niecodzienne sytuacje, które wyniknęły w trakcie pracy z studentami?
Nie wiem, czy lepszym słowem nie byłaby satysfakcja. Praca ze studentami, magistrantami i doktorantami bywa dla mnie źródłem satysfakcji. Jeśli na przykład w komentarzach do moich wykładów pojawiają się stwierdzenia, że literaturę nawet da się lubić, jeśli pod moim okiem powstają przyzwoite prace magisterskie i dojrzewają doktoraty, to mam po prostu poczucie sensu tego, co robię. Co mi się w mojej pracy ze studentami najbardziej podoba? Chyba te chwile, gdy między nami „iskrzy”, to znaczy mam poczucie, że się rozumiemy i że chodzi nam mniej więcej o to samo.
Zabawne bon moty i sytuacje zacierają się z biegiem czasu, ale jedno zdarzenie utkwiło mi w pamięci. Kiedyś na egzaminie, wiele lat temu, pojawił się student z … trzema zegarkami na rękach. Indagowany na tę okoliczność wyznał, że pierwszy zegarek pokazuje obowiązujący u nas czas letni, drugi – czas Greenwich, a trzeci – czas miejsca, do którego ów student wybierał się w czasie wakacji. Było to bodajże Honolulu na Hawajach.
Skąd zainteresowanie Pana Profesora językiem niemieckim?
Pewnie sprawił to genius loci moich rodzinnych miejscowości. Obie leżą na historycznym i obecnym pograniczu polsko-niemieckim, więc chyba tak się to musiało skończyć. Mówiąc zaś poważnie, duża w tym zasługa moich licealnych nauczycieli niemieckiego. Miałem ich dwóch. Pierwszy – nieżyjący już dr Dionizy Kosiński – był z wykształcenia historykiem i archeologiem. To on rozbudził we mnie zainteresowanie kulturą niemiecką (często śpiewał na lekcjach arie z niemieckich oper, m.in. z „Wolnego strzelca” Webera, i – o zgrozo – nam też kazał je śpiewać). Po nim wziął nas pod swoje skrzydła „rasowy” germanista (i jednocześnie anglista) Tadeusz Panek, któremu zawdzięczam znajomość języka, z którą przyszedłem na studia. Z wielkim samozaparciem jeździł z nami na wycieczki klasowe do NRD i przy okazji ciągał po wszystkich możliwych muzeach.
Czy był Pan Profesor od początku zdecydowany na germanistykę, czy wybór był przypadkowy?
Bardzo późno, właściwie w ostatniej chwili, zdecydowałem się na studiowanie filologii germańskiej. Dużą rolę odegrał przypadek i – pośrednio – wpływ wspomnianych nauczycieli.
Jakie inne studia wybrałby Pan Profesor, gdyby nie germanistyka?
Antropologię kulturową, historię, a może polonistykę. I germanistykę albo jakąś inną filologię obcą jako drugi kierunek.
Jakie były ulubione zajęcia Pana Profesora podczas studiów?
Bardzo lubiłem wszystkie zajęcia, które miały coś wspólnego z literaturą. Z wielkim sentymentem wspominam też ćwiczenia praktyczne z mgr Mają Kempą. Nie sposób było się na nich nudzić...
Czy brał Pan Profesor udział w wymianach studenckich? Jak Pan wspomina te czasy?
Za moich czasów nie było wymiany studenckiej.
Jaką maksymą kieruje się Pan Profesor w życiu zawodowym? Kto był (lub nadal jest) dla Pana Profesora autorytetem zarówno w życiu zawodowym jak i osobistym?
Czesław Miłosz powiedział kiedyś coś takiego, że obojętnie, co się robi: pisze wiersz, uprawia ogród czy prowadzi seminarium, trzeba się starać robić to dobrze. Wierszy co prawda nie piszę i ogrodu nie mam, ale na moich poletkach staram się stosować do tej zasady.
Student też człowiek – to jest moja druga maksyma zawodowa. W ogóle uważam, że motorem wszelkiego rozwoju wcale nie jest konkurencja, lecz kooperacja i pozytywna stymulacja. Nie patrzę więc na moich studentów, jak na konie wyścigowe, tylko staram się – oczywiście z różnym skutkiem – zachęcać ich do tego, aby dali z siebie tyle, na ile ich stać. Bądź perfekcjonistą na miarę swoich możliwości – to fundamentalna zasada tai chi, która według mnie sprawdza się także w uczeniu innych.
Na różnych etapach mojego życia spotkałem kilka osób, które wywarły na mnie duży wpływ, jak chociażby wspomniani nauczyciele licealni. Jako germanista (i nie tylko w tej roli) bardzo wiele zawdzięczam profesorowi Hubertowi Orłowskiemu. To od Profesora nauczyłem się, jak to się teraz mówi, interdyscyplinarnego podejścia do literatury i – dzięki podpatrywaniu i rozmowom – nabyłem kilka cennych dla mnie umiejętności.
Jakie jest motto na życie Pana Profesora?
Motto, czyli recepta? Nie mam takiej. Myślę, że życie jest zbyt wielokształtne i zmienne, aby można było je podporządkować jednej, choćby nawet najmądrzejszej myśli czy radzie. Zaglądam niekiedy do mojego ulubionego zbioru aforyzmów i refleksji Henryka Elzenberga, ale nie po to, aby szukać w nim rady, jak żyć. Chociaż mam takie powiedzonko, które od biedy mogłoby uchodzić za życiowe motto. Jako urodzony optymista od jakiegoś czasu bardzo często używam stwierdzenia, że będzie dobrze… Bo lepiej już było.
Jakich innych języków uczy się Pan Profesor lub chciałby się Pan uczyć?
Mój program minimum to niezmiennie angielski i rosyjski. Chciałbym do nich dorzucić starożytną grekę, z którą zetknąłem się wiele lat temu i wciąż sobie obiecuję, że kiedyś do niej wrócę…
Co urzeka Pana Profesora w Poznaniu? Jaki jest ulubiony zakątek Pana Profesora?
Poznań mnie nie urzeka; po prostu go lubię i dobrze mi się tu mieszka. Moim ulubionym miejscem w mieście jest Ogród Botaniczny. Lubię też okolice Starego Rynku latem, gdy życie kawiarniano-ogródkowe aż kipi, no i Rataje, na których mieszkam. Poznań nie ma niestety szczęścia do tak zwanych decydentów odpowiedzialnych za jakość przestrzeni miejskiej. Ale to już jest zupełnie inny temat.
Gdzie Pan Profesor najchętniej wyjeżdża na wakacje? Co może Pan Profesor polecić studentom? Może jakieś miejsca odwiedzone w czasach studenckich?
Miejsc z moich czasów studenckich właściwie już nie ma, bo zmieniły się tak dalece, że są dziś zupełnie czymś innym, więc polecać ich nie mogę. Mam ulubione miejsce na Pojezierzu Wałeckim, w którym od wielu lat spędzam co roku kilka tygodni. Dla młodych ludzi jest to miejsce zupełnie nieatrakcyjne, więc niech zostanie moją słodką tajemnicą. W ogóle interesują mnie raczej światy ginące, których – przynajmniej w takiej postaci – za chwilę już nie będzie, wobec czego chyba średnio nadawałbym się na przewodnika po turystycznych atrakcjach. Jeśli już miałbym polecić jakieś miejsca, które warto zobaczyć, to w Polsce jest to Suwalszczyzna i Podlasie na wschodzie i pas nadodrzański na zachodzie. Jeśli miałoby być bardziej „egzotycznie”, to polecam dawne Kresy, czyli m.in. Lwów, Drohobycz, Podhorce i zjawiskowy Krzemieniec. Bułhakowowskie Patriarsze Prudy w Moskwie naprawdę istnieją, a w Petersburgu gęsto jest od literackich i kulturowych tropów… A gdyby miało być jeszcze bardziej „egzotycznie”, to warto się przejechać koleją transsyberyjską, przynajmniej do Irkucka, no i zajrzeć nad Bajkał.
Czym zachęciłby Pan Profesor maturzystów do wyboru studiów w IFG?
Słówek i składania słówek w zdania można się nauczyć na kursie językowym. U nas oczywiście można nieźle podszlifować umiejętności językowe, ale poza tym dajemy coś więcej: solidną wiedzę o języku, literaturze, kulturze i społeczeństwie, która umożliwia naszym absolwentom swobodne poruszanie się w świecie niemieckojęzycznym i wszędzie tam, gdzie wiedza o Niemczech, Austrii i Szwajcarii jest potrzebna. Nasza renoma jednej z najlepszych germanistyk w Polsce nie wzięła się znikąd. Zbudowało ją kilka pokoleń poznańskich germanistów, którzy tę wiedzę po prostu potrafią skutecznie przekazywać.
Jakie wskazówki dałby Pan Profesor studentom, by jak najbardziej efektywnie zdobywali wiedzę?
Przede wszystkim trzeba sobie wypracować własną metodę uczenia się i gospodarowania czasem. Po drugie, wiedzy trzeba szukać aktywnie, a nie czekać, aż wykładowca wyłoży ją na stół. I trzecia rada: mimo wszystko trzeba dużo czytać, i to nie tylko polecane lektury i nie tylko po niemiecku. Nie ma innego sposobu, aby nabrać swobody w posługiwaniu się językiem niemieckim, nie mówiąc już o polskim. Internet to stanowczo za mało.
Dziękujemy za rozmowę.